Siła pokory

Od dzikiego rock’n’rolla do dojrzałego wykonawcy. Mateusz Ziółko opowiada o swojej transformacji i poszukiwaniu siebie. Zdradza kulisy talent show i lekcji życia, które go ukształtowały. Przemianie w postać legendy polskiej muzyki Zbigniewa Wodeckiego i trudnościach, które mu towarzyszyły. O wpływie dzieciństwa w górach na jego twórczość i relacje z bliskimi. Podróży do samopoznania i artystycznego rozwoju.

Mateusz Ziółko – to „niezłe ziółko” czy raczej „potulny baranek”?

– To chyba zależy o jakim okresie mojego życia mówimy. Nie ukrywam tego że były lata kiedy nieźle „ziółczyłem” i żyłem raczej rock’n’rollowo. Raczej potulności wtedy we mnie za wiele nie było, a jeśli nawet była to tylko jako gra pozorów. Mam raczej niepokorną naturę i lubię iść pod prąd, mieć swoje zdanie i ugruntowane poglądy. To nie zawsze spotyka się ze społeczną aprobatą, więc najlepiej wtedy powiedzieć że „niezłe z Ciebie ziółko”. Często to o sobie słyszałem. Z biegiem lat jednak, wiele moich życiowych doświadczeń – niejednokrotnie bardzo bolesnych, nauczyły mnie odnajdywać prawdziwą wartość i siłę w pokorze. Także tej „potulności”, ale takiej zdrowej dającej przestrzeń i możliwość wsłuchania się w drugiego człowieka, jest chyba we mnie teraz coraz więcej.

Miał Pan okazję uczestniczyć w telewizyjnych programach talent-show. Co, oprócz popularności, one Panu dały?

– Chyba większą świadomość siebie, swoich możliwości. Swoich silnych stron, których wcześniej nie widziałem w sobie, albo też nie potrafiłem dostrzec. Ale też świadomość swoich słabości i ograniczeń, które dzięki stawieniu im czoła, udało mi się w sobie pokonać.

Występ w roli Zbigniewa Wodeckiego w programie rozrywkowym Twoja twarz brzmi znajomo został obejrzany ponad 15 mln razy w serwisie YouTube. To było niesamowite zobaczyć i usłyszeć mistrza Wodeckiego ponownie. Jak Pan się czuł w odgrywanych rolach? Ile było w nich Mateusza Ziółko?

– Muszę przyznać, że jeśli chodzi o same występy na scenie TTBZ to nie wiele z nich pamiętam. A już jeśli chodzi o wcielenie się w postać Zbigniewa Wodeckiego to mam czarną plamę w pamięci. Wszystko dlatego, że same przygotowania do występów i praca nad kreowaniem postaci były tak wyczerpujące emocjonalnie dla mnie, że sam moment finałowy za każdym razem już w programie, to było dla mnie doświadczenie, jak przerwanie wstęgi szybkim biegiem na upragnionej i długo wyczekiwanej mecie. Co do postaci Zbigniewa Wodeckiego to czułem na sobie potężną presję. To wszystko się działo niespełna rok po jego śmierci. Wszyscy byliśmy jeszcze pełni takiej jeszcze żywej tęsknoty za nim. Wiedziałem, że to nie będzie łatwe zadanie, bo i oczekiwania wszystkich względem mnie były spore. Niestety dałem się wtedy sparaliżować trochę tej presji. Spędzałem całe dnie na słuchaniu wykonań Wodeckiego. Oglądania jego wywiadów i wszelkich nagrań z jego udziałem. Do samego końca nie potrafiłem złapać w swoim głosie jego barwy. To mnie stresowało do tego stopnia, że autentycznie myślałem o zrezygnowaniu z programu. Nawet za cenę zapłacenia kary umownej. Ostatni moment jaki pamiętam to kiedy wyjeżdżałem windą na scenę. Już ucharakteryzowany i z taką pełną świadomością, że kompletnie nie umiem nadal odegrać tej postaci. Podniosłem tylko głowę do góry i powiedziałem: „Boże jak Ty mi teraz nie pomożesz to na pewno to spieprzę”. No i….cóż mam powiedzieć. Nie pamiętam kompletnie nic z tego występu. Tylko moment kiedy zszedłem ze sceny widząc wcześniej zapłakanego Piotra Gąsowskiego, a potem sam się rozkleiłem, jak dziecko. To były uczucia których nie doświadczyłem nigdy wcześniej. I sam nie jestem w stanie tego do dziś nazwać.

A jak wyglądała Pana reakcja na to, że album „Na nowo” zdobył status złotej płyty w dniu premiery?

– Ja byłem zawsze raczej typem introwertyka jeśli chodziło o okazywanie emocji, także moja reakcja na pewno nie była jakaś wybuchowa. Ale pamiętam, że bardzo to przeżywałem w sobie. Ze wzruszeniem, naprawdę tę informację przyjąłem, bo spełniło się jedno z moich wielkich marzeń. To dodało mi pewności siebie i byłem szczerze szczęśliwy. Prawdę mówiąc, to jak nikt nie parzył to, jarałem się jak małe dziecko.

Pochodzi Pan z Orawy i jest mocno związany z rodziną. Jaką rolę odegrało właśnie to połączenie w Pańskiej muzyce?

– Tak wychowałem się w górach, na wsi. Myślę, że miejsce w jakim dorastałem i spędziłem swoje dzieciństwo, kiedy kształtował się mój charakter, odcisnęło duże piętno na tym jakim jestem człowiekiem. Góry, wieś, nieustanny kontakt z naturą, ze zwierzętami i przestrzenią dają poczucie wolności. W takim poczuciu się wychowałem. Spędzałem nieraz całe dnie biegając po lasach i polach ze swoim psem. A później z całą bandą moich kumpli z sąsiedztwa. Otoczenie w którym dorastaliśmy nie ograniczało w najmniejszym stopniu naszej wyobraźni. I ta właśnie potrzeba wolności została we mnie do dziś. To przekłada się na muzykę, na sposób w jaki się śpiewa i o czym się śpiewa.

Czy jest jakiś utwór, który szczególnie Pana wzrusza?

– Zdecydowanie chyba największe wzruszenie wywołuje we mnie utwór Johna Williamsa, który jest motywem przewodnim z filmu „Lista Schindlera”. Soundtrack do tego filmu to majstersztyk, a sam film rozwalił mnie na łopatki. Ja od lat pasjonuję się historią, więc świadomość wydarzeń związana z holocaustem Żydów i Polaków powoduje we mnie na prawdę bardzo żywe doznania, kiedy wsłuchuję się w takie dźwięki.

Do czego przygotowuje się aktualnie Mateusz Ziółko jako artysta? Czy możemy poznać plany na najbliższy czas?

– Takie najbliższe plany to przygotowania do koncertów kolędowych. Pierwszy raz po latach, w końcu z zespołem ruszymy w trasę z najpiękniejszymi polskimi kolędami i pastorałkami. Kocham okres świąt Bożego Narodzenia i nasze polskie tradycje z tym związane. Dlatego postanowiłem w końcu tą swoją radością świąteczną podzielić się z ludźmi ze sceny.

Dziękuję za rozmowę

Anna Juszczak-Wątor